...czyli sześć
dni beztroskiego życia w dziczy. Przeważnie bez zasięgu, z ograniczonym
dostępem do prysznica (2 zł za 2 min), nadmiarem alkoholu, gitarą,
niedoborem snu, pod namiotami i w kajakach. A wszystko to w otoczeniu
przepięknej, suwalskiej przyrody.
Start
imprezy miał miejsce nieco przed przybyciem do Suwałk, bowiem z
dziewczynami spotkałam się już na cudownym, remontowanym warszawskim
Dworcu Centralnym. Niby jechałyśmy tym samym pociągiem już wcześniej, no
ale ja postawiłam na komfort kuszetki, a laski postanowiły męczyć się w
tłumie nieznanych, stłoczonych, jak przysłowiowe sardynki w puszce,
ludzi, w tym małym, brzydkim przedziale. No ale co kto lubi. W ramach
śniadania skoczyłyśmy do Maka, ale ponieważ gabaryty tamtejszej kawy mi
nie odpowiadają, musiałam przejść się do miejsca, w którym posiadają
pełnowymiarowe, półlitrowe kubki. Z radości wzięłam aż dwa. Ale
nieważne.
Kiedy
już Margarita dosłownie rzutem na taśmę zdążyła na nasz bezpośredni
pociąg na koniec świata, czekało nas piękne pięć godzin plotek. Jakiś
biedny facet dzielił z nami przedział i słuchał tego wszystkiego z
kamienną twarzą. W Białymstoku okazało się, że z tego radosnego,
nieustającego jazgotu, nie zrozumiał ani jednego słowa. W sumie to i
lepiej. Dla niego, rzecz jasna. Sam Białystok, nie ma co ukrywać, wydał
nam się brzydki z dworca*. A kiedy byłyśmy już relatywnie blisko celu podróży, Monia uznała, że rozciągające się za oknem lasy są już trochę monotoniczne. Tak, nie mogłyśmy jej tego darować.
Maciej
razem z ojcem zgarnęli nas ze stacji, przy czym muszę stwierdzić, że
gościnność gospodarzy do końca spływu robiła na nas wrażenie. No sorry,
mojej mamie na pewno nawet by do głowy nie przyszło, żeby wykarmić 10
nieznanych osób, w dodatku z własnej, nieprzymuszonej woli. No i trzeba
oddać sprawiedliwość – obiad był fenomenalny. No ale peany na cześć mamy
Macieja zostawię dla siebie. Pierwszą noc, nasz przedspływowy before,
spędziliśmy w maciejowym gospodarstwie agroturystycznym. W zasadzie mam
trochę za mało miejsca, żeby to wszystko opisać, ale myślę, że nie można
pominąć niedawno co ocielonej krowy, która konsumowała własne łożysko
na oczach niczego niespodziewającej się, cieszącej bliskością natury i
doskonale miastowej Margarity. Tak, jej też tego nie darowaliśmy do
końca spływu. Rzekłabym, że łożysko stało się hasłem przewodnim. No, zaraz po radosnym pokonaj siebie, specjalnie ukutym dla mieszczuchów.
Doszłam do wniosku, że pływanie ze mną w kajaku, dla Anny musiało być niesamowita katorgą, ale na szczęście wykazała się
złotą cierpliwością w wysłuchiwaniu mojego gadania. W sumie też nie
mogę się nadziwić, że bez przerwy gadam. Ach, no i fantastycznie się z
Anną śpiewa podczas pływania. Nawet, jeżeli się trochę rozpraszałam i
nie dostrzegałam wszystkich przeszkód, jakie stawiała, bądź też ukrywała
przed nami Rospuda, to piosenki z Disney'a ciągle pobrzmiewały. No i
Anna odwalała prawie całą robotę, co też ważne.
Z niezapomnianych widoków, na pewno nie można pominąć:
-
Margarity i Hanny podczas wywrotki, zaprawdę czysta poezja,
-
Lisa wiszącego na drzewie
-
oraz, chwilę później, Joanny Anny krzyczącej do niego, że musi do niej dopłynąć, bo ona po niego na pewno nie wróci,
-
Grzegorza, trzymającego w prawej ręce wiosło, w lewej piwo i fajkę w zębach (zachodniopomorskie rls!) i jeszcze do tego zmagającego się z nurtem,
-
ponownie Grzegorza, wyskakującego z kajaka po piwo, które mu do rzeki wypadło,
-
Katarzyny, śpiewającej z przekonaniem joint zamiast Jolene
-
Macieja z gitarą (bezcenne, jeszcze się nie otrząsnęłam)
-
łożyska, ale o tym już wspominałam,
-
reakcji na wyskakującą z kajaka żabę – podobno w trakcie płynięcia, dziewczyny odkryły u siebie drugą xD
-
cierpiąca Monia, kiedy ugryzł ją giez. Następnego dnia coś ją użarło niemal w to samo miejsce
Można
by tak długo wymieniać, ale niestety mam ograniczenie w ilości liter.
Spływ był genialny. Żałuję, że się skończył, no ale wszystko co dobre,
itd. Czekam na replay, myślę w sumie, że nie tylko ja. Grunt, że wszyscy
jesteśmy już całkowicie pro nature i możemy sobie za to przyznać
dyplomy. Szczególnie Margarita – osiągnęła expert level.
Na koniec, ku pamięci, skoro tak dzielnie to spisywałam:
-
Ja nie powiem kto, nie powiem gdzie i nie powiem czym, ale Hanna przywaliła mi wiosłem w głowę – Margarita, tłumacząc się Maciejowi, dlaczego boli ją głowa
-
Gruby ksiądz zbierający na tacę – Maciej, o Hannie pokazującej Dumę i uprzedzenie podczas kalamburów
-
Ja nie lubię cycków – Grzegorz, kiedy nie było przy ognisku żadnego faceta, który mógłby się z nim napić, tylko same baby
-
Maciej mnie rozłożył, tak szybko skończył... Nic nie mogłam zrobić – podejrzewam, że Anna, po przegranej z Maciejem w Tekkena
-
Liposukcja kiełbasy – Anna przy ognisku, gdy zastanawiałyśmy się, czy już wycofać wspomnianą wyżej kiełbasę z ognia
-
Ogień mam w oczach! – pierwsze ognisko, autorów proszę o przypomnienie, w jakich okolicznościach
-
Zabieracie mi ogień! – jak wyżej
-
Dlaczego wy gracie w siatkówkę? – Maciej, przedrzeźniając Annę, podczas gry w plażówkę, gdy piłka znowu poleciała w jej stronę
-
Pomyślałeś życzenie? – ktoś do kogoś (kto do kogo?!), gdy zapaliła mu się kiełbasa i ją zdmuchnął
-
Przeżyyyyyj to SAMMMMMM! – Margarita ;)
-
Na stopie mam trzy kolory opalenizny. Pokażę ci wieczorem w pełnym Słońcu – Hanna, po przyjeździe, kiedy przy mnie wyglądała jak murzyn
W
zasadzie mam takie małe, tajemnicze postanowienie, że jak nie wypali mi
na starość domek w górach, to postawię sobie taki na Suwalszczyźnie.
Można się w niej zakochać. Przyznaję, że się nie spodziewałam. Ale..
Czysto, spokojnie, mało ludzi, a jak już się trafiali, to zaciągali w
ten rozkoszny, wschodni sposób. Normalnie love at first sight.
A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz