W ramach tworzenia nowej tradycji,
zdecydowaliśmy się, po wielu przebojach udać się na spływ. Wyszło, że w
nieco okrojonym składzie, ale niczego to tak na dobrą sprawę nie
zmieniło, bo było całkiem sympatycznie. Zaczęliśmy subtelnie, knując
drobną intrygę urodzinową dla naszego zeszłorocznego Kapitana, który tym
razem mianowany został Xsięciem, jak widać na załączonym obrazku. W
ramach naszego niespodziewanego, wcześniejszego przybycia, Przemysław
rozpalił grilla i razem z Grzegorzem popisywali się swoim kunsztem i
mieliśmy szansę podziwiać w akcji mistrzów w swoim fachu. Zaprawdę
powiadam wam, jeden lepszy od drugiego, bowiem o ile Przemysław tylko
spalił całą dostępną karkówkę, o tyle Grzegorz doprowadził do tego, że
płonęła żywym ogniem. Trudna sztuka. W międzyczasie ogarnialiśmy nasz
śpiewnik spływowy, odkrywając w nim braki, ale mimo tego okazał się
przydatny.
Nasz Xsiążę, z przypinką, która ułatwiała postronnym rozpoznanie majestatu.
Dzień pierwszy okazał się ostatnim,
podczas którego pogoda spełniła oczekiwania. Naturalnie zaliczyliśmy
małe opóźnienie, które nie w smak było Xsięciu, który nie omieszkał nam
uświadomić, że przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności. Maciej i Grzegorz wybrali sobie kajak z numerem 56, wiadomo, bo przecież 56 jak 40 i 4. Uzbrojeni
w tę wiedzę, jakimś cudem wypłynęliśmy. Relatywnie szybko dotarliśmy do
punktu docelowego. Hanna, przy moim dzielnym wsparciu moralnym,
wyczarowała dla nas obiad. W sumie nie pamiętam, co było do tego
makaronu, ale chyba jakiś sos. Z nastaniem wieczoru przeklinałam brak
latarki, bo śpiewnika nie widzieliśmy, siebie w sumie też słabo.
Dostaliśmy lampę naftową, którą pozbawiliśmy żywotności bardzo szybko, w
każdym razie nikt nam nie powiedział, jak jej używać, więc sami są
sobie winni.. Małe radosne światełko z telefonu Grzegorza uratowało
sprawę. Dodatkowo na moje dobre samopoczucie wpłynął fakt, że Hanna
zamówiła całą blachę jagodzianek. Lubimy jagodzianki. Zwłaszcza Xsiążę.
Swoją drogą, nie miał chłopak lekko, bo co wspomniał o bułkach z
jagodami, to musiał znosić nasze docinki. W zasadzie nikt nie wie,
dlaczego :].
Dzień drugi na rzece upłynął jeszcze
szybciej, no ale jak wiadomo, Czarna Hańcza nie wykańcza. Płynęliśmy
krótko, Hanna dzielnie wiosłowała, a kiedy zabawiałam ją rozmową,
całkiem przypadkiem wyhaczyłyśmy miłą panią z jeszcze milszym winem
malinowym, którego z rozpędu wzięliśmy 6 litrów. I takim cudem
dotarliśmy do Frącek, w których to Frąckach była bardzo sukowata pani w
sklepie. No ale wiadomo, skoro jesteśmy z Warszawy, to Łukasz mógł nie
wiedzieć, czym jest Rapsa. Co do Łukasza, zyskał przydomek Promek (od
promocji), bowiem wszędzie szukał jakiejś dodatkowej okazji. I o ile
dzięki niemu dostaliśmy fajne jabłka do wina, to pytanie w barze czy to cała butelka wódki jest za 5zł rozbiło
nas doszczętnie. Rozbiliśmy namioty, każdemu według potrzeb, co widać
poniżej. Pierwszy namiot z lewej czasem nawet stał, jak powinien.
Grzegorz poszedł po drewno i wrócił z grzybami, Hanna znowu nas
nakarmiła, tak dla odmiany makaronem. Nawet zaryzykowaliśmy grę w
siatkówkę i całkiem nieźle szło, dopóki Maciej nie zdewastował siatki.
Poznaliśmy grę we flanki, w którą Przemysław ponoć był niekwestionowanym
królem, dopóki ja, Xsiążę i Grzegorz go nie zdetronizowaliśmy. No ale
każdy musi znać swoje miejsce. Hanna i Grzegorz zawarli nowe znajomości z
miejscowymi, a my ruszyliśmy dalej pić.
W niedzielę padało, więc nie
wypłynęliśmy. Dzielnie to znieśliśmy, oddając się rozpuście w postaci
alkoholu i gier karcianych, Grzegorz realizował się w tłuczeniu os
łyżką, od czasu do czasu panowie próbowali coś zdziałać z piłką, ale za
dobrze się to nie skończyło. Mianowicie, Łukasz upadł tak niefortunnie,
że mały palec jego prawej nogi uległ kontuzji. Obstawialiśmy wybicie,
Przemysław chciał nawet nastawiać, ale na szczęście dla Łukasza Hanna
naciskała, żeby odwiedził szpital. Okazało się, że palec był złamany i
Łukasz powrócił do nas ze stopą obwiązaną plastrem i zaleceniem, by się
przez 3 dni nie ruszać. Jak wyglądało zastosowanie się do tychże
zaleceń, tłumaczyć nie trzeba. Gdzieś po drodze zjedliśmy obiad, ku
naszemu zaskoczeniu znowu makaron. Zrobiliśmy pierwsze w tym sezonie
ognisko, chłopcy uskutecznili własne przeróbki niektórych piosenek i nie
mogli poskromić swojej dzikiej weny, a w porywie szczególnie dobrych
kawałków w ognisku wylądowała puszka po piwie, co od razu spotkało się z
krytyką zapalonych ekolżek - Hanny i mojej skromnej osoby.
H: Maciej! Nie rzuca się puszek do ogniska!M: To tak, jak nie rzuca się pereł przed wieprze?
H: Maciej! Nie rzuca się puszek do ogniska!M: To tak, jak nie rzuca się pereł przed wieprze?
Poniedziałkowy późny poranek przyniósł
ze sobą kilka niespodzianek. Grzesiowe grzyby nie wyschły, choć zostały
wystawione do suszenia, ale deszcz nie współpracował. W dodatku
brakowało jednego zajączka, o którego zniknięcie podejrzany został kot.
Przy okazji Grzegorz rozbił sobie głowę, który to fakt zarejestrował
chwilę po zdarzeniu, kiedy wsadził sobie palec w ranę. Ku naszemu
oburzeniu nie dał się chłopak ogolić i pozszywać, więc zakleiliśmy go
plasterkiem, dowiadując się w międzyczasie, że Maciej ma lekko zaburzone
poczucie pokazywania rozmiarów, bo jego 2cm w rzeczywistości wynosiło
co najmniej 5. Okazało się także, że powieszone pod wielkim parasolem
ręczniki - mój i Łukasza - uwędziły się dymem z ogniska, a podczas
składania namiotu Przemysława dziabnął jakiś owad. Początkowa wersja
uznawała szerszenia, ale zmieniła się z czasem na pająka. W każdym razie
rozlało mu się na pół łapy. I jakimś cudem wypłynęliśmy, by zaliczyć
nasz ostatni odcinek w tym sezonie. Nie obyło się bez deszczu, który
przemoczył nas do suchej nitki i kilku odwiedzin w szuwarach, głównie
moich i Hanny, ewentualnie Przemysława i Łukasza, bo nawet wzięcie w
kleszcze Macieja i Grzegorza skończyło się naszą porażką. Abordaż też
nie okazał się naszą mocną stroną.
Pogoda zrobiła się dopiero wtedy, kiedy
wysiedliśmy z kajaków. Mama Przemysława nas nakarmiła, nawet ciasto
zrobiła, a ja poznałam miłość swojego życia - Herkulesa, rocznego
berneńczyka. I rozstania nadszedł czas.
Złote myśli spływowe:
Dlaczego ja biegnę? Hanna, podczas gry w siatkę, kiedy nam piłka uciekła i Hania po nią ruszyła
-O, Maciej, ciasto.-Akurat ja nie po ciasto, ja po colę. Ciasto to przy okazji.
-Masz ochotę na chipsy? Po frytkach?
-No.
-A nie masz tak, że jak jesz za dużo tłustego, to chce ci się rzygać?
-Nie.
-No ja nie wiem, ja oleju nie piję.
Homo faper nazwa ukuta pewnego deszczowego popołudnia
Kurzy się na wodzie.
Pióro ci spadło.
Wyrzuciłem specjalnie, bo to łabędzia, nie moje. - inna ekipa, z jednym Apaczem, który przestał być Apaczem
-Rapsa? A co to?
-No nie wiedzą, co to pies! Ludzie! Skąd wy, z Warszawy? - chodzący urok osobisty pani sklepowej we Frąckach
-Uwaga, z lewej drzewo.
-O, z prawej też drzewo.
-Kurwa, to chyba las.
A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz