sobota, 3 listopada 2012

Czarna Hańcza nie wykańcza!

W ramach tworzenia nowej tradycji, zdecydowaliśmy się, po wielu przebojach udać się na spływ. Wyszło, że w nieco okrojonym składzie, ale niczego to tak na dobrą sprawę nie zmieniło, bo było całkiem sympatycznie. Zaczęliśmy subtelnie, knując drobną intrygę urodzinową dla naszego zeszłorocznego Kapitana, który tym razem mianowany został Xsięciem, jak widać na załączonym obrazku. W ramach naszego niespodziewanego, wcześniejszego przybycia, Przemysław rozpalił grilla i razem z Grzegorzem popisywali się swoim kunsztem i mieliśmy szansę podziwiać w akcji mistrzów w swoim fachu. Zaprawdę powiadam wam, jeden lepszy od drugiego, bowiem o ile Przemysław tylko spalił całą dostępną karkówkę, o tyle Grzegorz doprowadził do tego, że płonęła żywym ogniem. Trudna sztuka. W międzyczasie ogarnialiśmy nasz śpiewnik spływowy, odkrywając w nim braki, ale mimo tego okazał się przydatny.
 Xsiąże
Nasz Xsiążę, z przypinką, która ułatwiała postronnym rozpoznanie majestatu.
Dzień pierwszy okazał się ostatnim, podczas którego pogoda spełniła oczekiwania. Naturalnie zaliczyliśmy małe opóźnienie, które nie w smak było Xsięciu, który nie omieszkał nam uświadomić, że przecież nie jesteśmy tu dla przyjemności. Maciej i Grzegorz wybrali sobie kajak z numerem 56, wiadomo, bo przecież 56 jak 40 i 4. Uzbrojeni w tę wiedzę, jakimś cudem wypłynęliśmy. Relatywnie szybko dotarliśmy do punktu docelowego. Hanna, przy moim dzielnym wsparciu moralnym, wyczarowała dla nas obiad. W sumie nie pamiętam, co było do tego makaronu, ale chyba jakiś sos. Z nastaniem wieczoru przeklinałam brak latarki, bo śpiewnika nie widzieliśmy, siebie w sumie też słabo. Dostaliśmy lampę naftową, którą pozbawiliśmy żywotności bardzo szybko, w każdym razie nikt nam nie powiedział, jak jej używać, więc sami są sobie winni.. Małe radosne światełko z telefonu Grzegorza uratowało sprawę. Dodatkowo na moje dobre samopoczucie wpłynął fakt, że Hanna zamówiła całą blachę jagodzianek. Lubimy jagodzianki. Zwłaszcza Xsiążę. Swoją drogą, nie miał chłopak lekko, bo co wspomniał o bułkach z jagodami, to musiał znosić nasze docinki. W zasadzie nikt nie wie, dlaczego :].

Dzień drugi na rzece upłynął jeszcze szybciej, no ale jak wiadomo, Czarna Hańcza nie wykańcza. Płynęliśmy krótko, Hanna dzielnie wiosłowała, a kiedy zabawiałam ją rozmową, całkiem przypadkiem wyhaczyłyśmy miłą panią z jeszcze milszym winem malinowym, którego z rozpędu wzięliśmy 6 litrów. I takim cudem dotarliśmy do Frącek, w których to Frąckach była bardzo sukowata pani w sklepie. No ale wiadomo, skoro jesteśmy z Warszawy, to Łukasz mógł nie wiedzieć, czym jest Rapsa. Co do Łukasza, zyskał przydomek Promek (od promocji), bowiem wszędzie szukał jakiejś dodatkowej okazji. I o ile dzięki niemu dostaliśmy fajne jabłka do wina, to pytanie w barze czy to cała butelka wódki jest za 5zł rozbiło nas doszczętnie. Rozbiliśmy namioty, każdemu według potrzeb, co widać poniżej. Pierwszy namiot z lewej czasem nawet stał, jak powinien. Grzegorz poszedł po drewno i wrócił z grzybami, Hanna znowu nas nakarmiła, tak dla odmiany makaronem. Nawet zaryzykowaliśmy grę w siatkówkę i całkiem nieźle szło, dopóki Maciej nie zdewastował siatki. Poznaliśmy grę we flanki, w którą Przemysław ponoć był niekwestionowanym królem, dopóki ja, Xsiążę i Grzegorz go nie zdetronizowaliśmy. No ale każdy musi znać swoje miejsce. Hanna i Grzegorz zawarli nowe znajomości z miejscowymi, a my ruszyliśmy dalej pić. 
namioty
W niedzielę padało, więc nie wypłynęliśmy. Dzielnie to znieśliśmy, oddając się rozpuście w postaci alkoholu i gier karcianych, Grzegorz realizował się w tłuczeniu os łyżką, od czasu do czasu panowie próbowali coś zdziałać z piłką, ale za dobrze się to nie skończyło. Mianowicie, Łukasz upadł tak niefortunnie, że mały palec jego prawej nogi uległ kontuzji. Obstawialiśmy wybicie, Przemysław chciał nawet nastawiać, ale na szczęście dla Łukasza Hanna naciskała, żeby odwiedził szpital. Okazało się, że palec był złamany i Łukasz powrócił do nas ze stopą obwiązaną plastrem i zaleceniem, by się przez 3 dni nie ruszać. Jak wyglądało zastosowanie się do tychże zaleceń, tłumaczyć nie trzeba. Gdzieś po drodze zjedliśmy obiad, ku naszemu zaskoczeniu znowu makaron. Zrobiliśmy pierwsze w tym sezonie ognisko, chłopcy uskutecznili własne przeróbki niektórych piosenek i nie mogli poskromić swojej dzikiej weny, a w porywie szczególnie dobrych kawałków w ognisku wylądowała puszka po piwie, co od razu spotkało się z krytyką zapalonych ekolżek - Hanny i mojej skromnej osoby.
H: Maciej! Nie rzuca się puszek do ogniska!M: To tak, jak nie rzuca się pereł przed wieprze?

Poniedziałkowy późny poranek przyniósł ze sobą kilka niespodzianek. Grzesiowe grzyby nie wyschły, choć zostały wystawione do suszenia, ale deszcz nie współpracował. W dodatku brakowało jednego zajączka, o którego zniknięcie podejrzany został kot. Przy okazji Grzegorz rozbił sobie głowę, który to fakt zarejestrował chwilę po zdarzeniu, kiedy wsadził sobie palec w ranę. Ku naszemu oburzeniu nie dał się chłopak ogolić i pozszywać, więc zakleiliśmy go plasterkiem, dowiadując się w międzyczasie, że Maciej ma lekko zaburzone poczucie pokazywania rozmiarów, bo jego 2cm w rzeczywistości wynosiło co najmniej 5. Okazało się także, że powieszone pod wielkim parasolem ręczniki - mój i Łukasza - uwędziły się dymem z ogniska, a podczas składania namiotu Przemysława dziabnął jakiś owad. Początkowa wersja uznawała szerszenia, ale zmieniła się z czasem na pająka. W każdym razie rozlało mu się na pół łapy. I jakimś cudem wypłynęliśmy, by zaliczyć nasz ostatni odcinek w tym sezonie. Nie obyło się bez deszczu, który przemoczył nas do suchej nitki i kilku odwiedzin w szuwarach, głównie moich i Hanny, ewentualnie Przemysława i Łukasza, bo nawet wzięcie w kleszcze Macieja i Grzegorza skończyło się naszą porażką. Abordaż też nie okazał się naszą mocną stroną. 

Pogoda zrobiła się dopiero wtedy, kiedy wysiedliśmy z kajaków. Mama Przemysława nas nakarmiła, nawet ciasto zrobiła, a ja poznałam miłość swojego życia - Herkulesa, rocznego berneńczyka. I rozstania nadszedł czas.
Herki
Złote myśli spływowe:
Dlaczego ja biegnę? Hanna, podczas gry w siatkę, kiedy nam piłka uciekła i Hania po nią ruszyła

-O, Maciej, ciasto.-Akurat ja nie po ciasto, ja po colę. Ciasto to przy okazji.

-Masz ochotę na chipsy? Po frytkach?
-No.
-A nie masz tak, że jak jesz za dużo tłustego, to chce ci się rzygać?
-Nie.
-No ja nie wiem, ja oleju nie piję.

Homo faper nazwa ukuta pewnego deszczowego popołudnia

Kurzy się na wodzie.

Pióro ci spadło.
Wyrzuciłem specjalnie, bo to łabędzia, nie moje. - inna ekipa, z jednym Apaczem, który przestał być Apaczem

-Rapsa? A co to?
-No nie wiedzą, co to pies! Ludzie! Skąd wy, z Warszawy? - chodzący urok osobisty pani sklepowej we Frąckach

-Uwaga, z lewej drzewo.
-O, z prawej też drzewo.
-Kurwa, to chyba las.

A.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...