Każdy z nas ma
swoje małe codzienne rytuały. I o ile moja doba składa się głównie z chaosu,
jest jedna rzecz, której staram się nie omijać i uczynić z niej pewien
constans. Mogę wyjść z domu bez śniadania, mogę odpuścić makijaż, ale nie ma
szans, żebym zrezygnowała z chwili przyjemności, którą daje pierwsza danego
dnia kawa.
Nie wiem
dlaczego, ale w tym drobnym akcie picia porannej kawy jest coś magicznego.
Pierwszy łyk łagodnie pobudza zmysły, ciesząc oczy, napawając węch, zastępując
ciepło łóżka dotykiem gorącego kubka na koniuszkach palców, na smaku kończąc
rozpoczęcie nowego dnia. Pierwszy łyk kawy zatrzymuje czas, bo pijąc
momentalnie przestaję się spieszyć dokądkolwiek, nieważne, co mnie za chwilę
czeka i jak bardzo jestem już spóźniona. To jedyna chwila w ciągu całego dnia,
którą mogę w pełni i bez poczucia winy poświęcić sobie, skoncentrować się na
minutach beztroskiej przyjemności. To czas lepszy niż jedzenie. Lepszy niż sen.
Lepszy niż seks. Lepszy niż adrenalina. Najbardziej relaksujący moment dnia.
Ale wszystko się kiedyś kończy. Ostatni łyk brutalnie otwiera oczy, szybki rzut
oka na zegarek mobilizuje wszystkie siły do codziennego pędu. I tak wszystko
jest w biegu, aż do następnej porannej kawy.
A.
P.S.
Ładna piosenka o kawie ;)
To wyjaśnia inny constans - Twoje spóźnienia :)
OdpowiedzUsuńMam tak samo z wódką.
OdpowiedzUsuń