poniedziałek, 9 września 2013

Wszędzie dobrze, ale w domu maliny



Leniwy poranek rozpoczęty od kawy popołudniowej i obiadu, którego nie muszę robić. W końcu się wyspałam. Muzyka z lat ’80 rozbrzmiewa w całym domu. Zastanawiałam się, czy są jeszcze maliny, ale sprawdzenie tego sobie darowałam, bo wolałam poczekać na słowne potwierdzenie rodzicieli. Orzekli, że na pewno jakieś są. 


Nawet truskawki się uchowały :]
I były. Pełno. Odbijały beztrosko słońce, kiedy zbliżyłam się zakończyć ich żywot. Zapełniłam całą miskę. A jeszcze dojrzewają nowe. Pamiętam, jak za dzieciaka u dziadków na działce szłam ich trochę zebrać. Takie małe, rubinowe owoce, a tyle radości. Przeważnie wracałam z prawie pustą kobiałką, bo większość zdążyłam połknąć zanim dotarły do miejsca przeznaczenia. Teraz myślę, jak je wykorzystać. Chyba najbardziej lubię jeść je prosto z krzaka, choć jestem pewna, że połknęłam dziś jakąś bogu ducha winną mrówkę, a pająk ledwo uszedł z życiem. Ot, uroki bycia żarłokiem. 
Dobre do śniadania..

Późne lato ma smak malin. Dobre są w ramach deseru same i w towarzystwie, idealne na koktajl, do śniadania, do muffinów, ba! nawet do łososia. Mogę zrobić słoik dżemu, mogę wyłożyć nimi tort, dorzucić do naleśników. Morze możliwości i paraliż decyzyjny.

...i na deser ;]
Z malinowym dylematem,
A.

Z dedykacją dla Przemka, którego irytują moje malinowe zbiory ;). 





1 komentarz:

  1. Znam to, ale niestety chociaż uwielbiam piec, to żadna malinka niedostała się do mojego wypieku, bo jedną połowę zjadłam, a drugą moja poczciwa babusia skonfiskowała na sok. Więc zostaje mi cieszyć oczy internetem:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...